Geoblog.pl    tamitu    Podróże    W kraju świątyń i latryn - Indie Południowe    Kanyakumari - tam gdzie wschodzi słońce
Zwiń mapę
2012
05
sty

Kanyakumari - tam gdzie wschodzi słońce

 
Indie
Indie, Kanyakumari
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7838 km
 
5 stycznia

To ja Marek! Przejąłem dzisiaj pióro, a właściwie klawiaturę od mojej żony, która legła zmęczona wyjątkowo długim i wyczerpującym dniem...

Pobudkę mieliśmy już o 2.45 w nocy, by wkrótce wyruszyć do odległego o jakieś 80 km Kanyakumari i obejrzeć tam wydarzenie wyjątkowe, obserwowane codziennie przez tysiące pielgrzymów przyjeżdżających tu z całych Indii – WSCHÓD SŁOŃCA.

Dlaczego właśnie tutaj Słońce wita się w tak wyjątkowy, uroczysty, nabożny wręcz sposób?

Otóż Kanyakumari to nie tylko najdalej na południe wysunięty punkt Indii, ale także otoczone czcią miejsce spotkania wód Morza Arabskiego, Zatoki Bengalskiej i Oceanu Indyjskiego.

Hindusi wierzą, iż wody te posiadają świętą moc i nie zważając na kamieniste nabrzeże oraz silne fale – chętnie zanurzają się w nich, właśnie o wschodzie słońca.

Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko – po niespełna 2 godzinach jazdy samochodem osobowym marki Tata. 80 km w 2 godziny to jak na Indie bardzo przyzwoity wynik. Droga powrotna, w dzień, zajmie nam prawie 2 razy więcej czasu.

Mając jeszcze ponad pół godziny do wschodu słońca, postanowiliśmy zwiedzić sławną miejscową świątynię Kumari Amman, poświęconą bogini-dziewicy – Kanjakumari, czyli Parwati zanim stała się żoną Śiwy.

Nieco jeszcze zaspani zdejmujemy buty i wkraczamy do świątyni, gdzie od razu pojawia się przy nas mnich – przewodnik. Po raz pierwszy w hinduskiej świątyni zostaję poproszony o zdjęcie koszuli (Magda może pozostać ubrana...). Zauroczeni atmosferą miejsca, obserwujemy poranną uroczystość ofiarną. Ku naszemu zdziwieniu w szeregu Hindusów niosących pożywienie na ofiarę przemyka para białych. My i oni to jak się okazało jedyni biali w tej świątyni. Obserwatorzy i uczestnicy. Dzięki naszemu przewodnikowi wkraczamy do miejsc zarezerwowanych tylko dla wiernych, otrzymujemy rytualne błogosławieństwo – czerwoną kropkę na czole i po 15 minutach wychodzimy ubożsi o 500 rupii – napiwek dla mnicha. To oczywiście za dużo, ale kto tej porze w półmroku świątynnym porozróżnia te indyjskie banknoty, tym bardziej, że na każdym widnieje wizerunek Mahatmy:-)

Zasiadamy na kamiennym falochronie, skąd ponoć rozpościera się najlepszy widok na wschodzące słońce. Do „godziny zero” pozostało jeszcze kilkanaście minut, przybywa coraz więcej ludzi. Mężczyźni o bardzo ciemnej karnacji, często bez koszul (to pielgrzymi), lub w olbrzymich pomarańczowych turbanach. Kobiety w kolorowych sari. Wszyscy podekscytowani, pomimo panujących jeszcze ciemności wiele osób robi sobie zdjęcia na tle oświetlonej świątyni znajdującej się na skalistej wysepce nieopodal brzegu. Ta świątynia jest dla Hindusów wyjątkowa, gdyż można w niej znaleźć ślady stóp bogini Parwati Udziela się nam nastrój uroczystego oczekiwania na …. Słońce. Mija 6.00, 6.15, 6.30... a Słońca nie widać... Zrobiło się oczywiście jaśniej, nastał dzień. Ale ze względu na kłębowisko chmur na horyzoncie, nie dane nam było zobaczyć spektakularnego wzejścia. Schodzimy nad kamienisty brzeg morza. Brak Słońca w niczym nie zakłóca uroczystej atmosfery. Niektórzy mężczyźni wskakują do wody, całe rodziny pozują do zdjęć. Szybko orientujemy się, iż staliśmy się lokalną sensacją. Wszyscy chcą nas obejrzeć, zamienić z nami kilka słów, dotknąć, zrobić sobie z nami zdjęcie, zapozować. Magda jest rozchwytywana (na szczęście głównie przez kobiety), wręcza małej dziewczynce prezent – plastikową lalkę / bobasa, którą otrzymała na urodziny od naszego kierowcy... Nie nadążam z robieniem zdjęć...

Po szybkim śniadaniu w miejscowym hotelu Maadhini, w którym podobno budzi się gości przed świtem, oferując im filiżankę herbaty z sugestią żeby obejrzeli wschód słońca – ruszamy w dalszą drogę.

Biała świątynia Suchindrum. Jakże niesamowite i poruszające miejsce, Nie spodziewaliśmy się pod koniec naszej podróży po Indiach, w pobliżu granicy pomiędzy Tamilnadu a Keralą, zobaczyć jedną z najciekawszych i – o dziwo – nie opisaną w żadnym z przewodników, świątynię. Tuż przy wejściu „zarekwirowano” nam aparaty i znowu musiałem rozebrać się do pasa.

Trudno opisać wrażenia jakich doznaliśmy po przekroczeniu progu tej świątyni. W pamięci na długo pozostaną obrazy przepięknych płaskorzeźb sprzed ponad 1000 lat, granitowe kolumny (w tym takie, które umiejętnie uderzane dłońmi mnicha wydają przepiękne dźwięki), olbrzymi posąg pół-boga Hanumana w postaci małpy - wiernego sługi Ramy niemal cały wysmarowany masłem (składanym w ten sposób jako ofiara), wyjątkowa figurka Ganesi przedstawionego w wersji żeńskiej, zapach kadzideł i atmosfera miejsc uświęconych, które wierni w skupieniu okrążali, trzymając w dłoniach tace wypełnione małymi oliwnymi świeczkami.... Bezcenne!

Kolejnym punktem na mapie naszej dzisiejszej wędrówki jest pałac Padmanabaphurem. Budowany w XVII i XVIII w, pełnił funkcję siedziby keralskiej rodziny królewskiej Travancore. Miejsce oczarowuje pięknem szeregu detali, które zachowały się w bardzo dobrym stanie do dnia dzisiejszego jak np. granitowe łoże na werandzie zapewniające maharadży chłód w upalne dni, tekowy sufit z płaskorzeźbami 90 kwiatów (każdy inny),wspaniałe łoże królewskie z robione z 64 gatunków pięknie rzeźbionego drewna leczniczego, wykonana z brązu niezwykła lampa oliwna, kamienna, wypolerowana do gładkości lustra posadzka w sali tańca bharatanatyam - otoczona tekowymi przybudówkami, z których król mógł obserwować tancerki sam nie będąc widocznym, pokój do makijażu dla kobiet z rodziny królewskiej z zachowanymi do tej pory lustrami i olbrzymimi, zawieszonymi na linach... huśtawkami.

Łatwo wyobrazić sobie jak kiedyś tętniło tu życie – zwłaszcza w ogromnej sali, w której hojny maharadża wydawał codziennie bezpłatny posiłek dla 2000 tysięcy osób.

Bardzo dużo wrażeń, a jeszcze nie ma południa!

Niestety nie czuję się najlepiej – chyba rozkłada mnie jakieś przeziębienie (może to od tej wszechobecnej klimatyzacji?). Czas porzucić rozrywki duchowe i zająć się swoją cielesnością. Wszak Indie to stolica ayurwedy – starożytnego systemu naturalnego leczenia, starszego nawet od medycyny chińskiej!. Pytamy kierowcę, czy po drodze do Kovalam znajduje się jakieś dobre miejsce, gdzie można skorzystać z zabiegów ayurwedyjskich. Z tym trzeba trochę w Indiach uważać, gdyż pełno jest gabinetów „amatorskich”, w których w rolę specjalistów od ayurwedy wcielają się niewykwalifikowani masażyści. Okazuje się, że tak – jest takie miejsce. Nazywa się „Shinshiva Ayurvedashram”. Jest to swego rodzaju klinika ajurwedyczna położona w pobliżu niewielkiej wioski rybackiej, nieco na uboczu w pięknym ogrodzie palmowym. Miejsce to nie jest rozreklamowane, do Kovalam jest stąd ok pół godziny drogi samochodem – sami z pewnością byśmy tu nie trafili... W recepcji przyjmuje nas bardzo sympatyczna hinduska. Kiedy dowiaduje się o moich dolegliwościach proponuje natychmiastową konsultację z lekarzem ajurwedyjskim. Jest to starszy, pogodny mężczyzna – badając nawet mnie nie dotyka. Uważnie mi się przygląda i słucha o moich objawach. Diagnoza jest następująca: zaleca się dla mnie tzw „foot massage” oraz przeczyszczenie górnych dróg oddechowych specjalną mieszanką ziołową. Food massage kojarzy mi się z początku z refleksoterapią – masażem stóp. Otóż nic bardziej mylnego – czeka mnie 90 – minutowy, rewitalizujący masaż całego ciała stopami doświadczonego masażysty...

Magda decyduje się na podobny masaż oraz zabieg zwany „Siro Dhara” (relaksację umysłu), polegający na ciągłym spuszczaniu na czoło pacjenta strumienia wonnych olejków ziołowych.

Mój zabieg polega na nasmarowaniu całego ciała olejkami ziołowymi i masowania go głównie stopami (masażysta nie chodził jednak po mnie, lecz przytrzymując się ręką zwisającego z sufitu sznura masował ciało stopą). Zmęczenie dało znać o sobie – zasnąłem. Obudził mnie dopiero brak możliwości zaczerpnięcia nosem powietrza. Okazało się, że to moje drogi oddechowe są przeczyszczane i do nosa wprowadzono mi jakąś mieszankę ostrych ziół...

Masażysta ocenił iż mam niewielką gorączkę i lepiej żebym nie brał prysznica od razu po zabiegu, tylko poczekał ok 2 godz. Nieco „przetłuszczony” wróciłem do recepcji, gdzie zaoferowano mi ajurwedyjską herbatę. Wkrótce dołączyła Magda. Okazało się, że jej masażystka się pomyliła i zamiast Siro Dhary wykonała jej masaż twarzy. Wynikła z tego nawet mała afera, wszyscy bardzo się przejęli i strasznie przepraszali Magdę, która specjalnie nawet nie zwróciła uwagi na tę pomyłkę. Koniec końców obciążono nas tylko za mój masaż. Jego koszt – jak na Indie – jest dość wysoki – ok 40 EUR za 90 minutowy zabieg. Ale płaci się za jego jakość, estetykę i czystość miejsca. Oprócz tego bezpłatnie otrzymałem ajurwedyjskie tabletki na moje przeziębienie oraz brązowy proszek, który mam sobie wcierać w czubek głowy każdorazowo po wzięciu prysznica.

Bardzo nam się ta Shinshiva spodobała. Zapisaliśmy się na jutro:-) Magdy nie ominie więc Siro Dhara...

Po powrocie do hotelu (i wzięciu gorącego prysznica) zasypiam natychmiast snem niemowlęcia. Magda – atakowana obrazami dzisiejszego dnia – długo nie może zasnąć.

Wieczorem role się odwracają. Po wyśmienitej kolacji tandoori, to Magda pada zmęczona, a ja przejmuję od niej pióro, a właściwie klawiaturę...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
dziadkowie
dziadkowie - 2012-01-07 15:00
nasze zmysly nie sa w stanie pojac zawilosci hinduskiej kultury medycznej
 
Jolanta S.
Jolanta S. - 2012-01-08 05:15
Dzięki za fotkę z czerwono-białymi znakami błogosławieństwa na czołach. :) Wyglądacie wspaniale...Chciałoby się rzec: .."Bohaterowie są zmęczeni"...Wszak to g.5 rano...:) Zmęczeni ale i szczęśliwi...Tyle wspaniałych doznań i przeżyć...
A to przeziębienie - to także możliwe, że od tych przymusowych ciągłych rozbieranek...:)
Fotki - też bardzo świetne! .. i urokliwe...
Meczety jak z bajki; hinduskie dzieci (cudowne!) - też! Szkoda, że już powoli Wasza eskapada się kończy...; wciągnęłam się i teraz mi będzie brakować tej lektury...
Serdeczności przesyłam i cieszę się, że (jak się dowiedziałam) moje komentarze znalazły uznanie...:)
 
 
tamitu

Magda i Marek Tokarscy
zwiedzili 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 52 wpisy52 103 komentarze103 350 zdjęć350 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
16.06.2012 - 28.06.2012