2 stycznia
Pożegnaliśmy rajską krainę rozlewisk Kerali i jedziemy do Kowalam nad Morzem Arabskim, gdzie mamy spędzić aż 5 nocy. Czas na kąpiel, słońce i odpoczynek.
Droga dłuży się niemiłosiernie. Co prawda keralska droga różni się nieco od drogi w Tamilnadu. Widać, że Kerala to bogatszy stan. Więcej sklepów i hoteli, zamożnych domów, sporo kościołów, mniej hinduskich świątyń, może trochę mniej śmieci i krów na drogach, kobiety częściej ubrane w stylu pendżabskim (spodnie, tunika i szal), mniej w saari, mnóstwo reklam, a na nich gwiazdy Bollywood, błyszcząca biżuteria, wyszywane złotem tkaniny. No i jeszcze socrealistyczne czerwone plakaty, na nich sierp i młot, Lenin i Stalin, koszmarna pseudosztuka. Tak reklamuje się komunistyczna partia Kerali, obecnie w opozycji.
Kowalam okazuje się być skupiskiem betonowych hoteli nad szeroką piaszczystą plażą z deptakiem pełnym restauracji ze świeżymi owocami morza, sklepików z rękodziełem tybetańskim, tkaninami, szmatami i szmatkami w stylu hippie, małych zakładów krawieckich i salonów z drogą biżuterią. To już sztuczny świat Indii z turystycznym sznytem. Taka nasza Ustka, tylko morze dużo cieplejsze, aczkolwiek fale silne i ogromne, zdolne nieźle wytarmosić i przeciągnąć twarzą po dnie. Hindusi i biali odpoczywają na leżakach a wieczorem paradują po deptaku w zwiewnych chustach, poszukując najlepszej knajpki z tandoori i z pełnym zestawem sztućców. Spacerujemy szukając plaży dla nas. Pierwsza jest zbyt duża, zatłoczona, pełno tu ruskich i windsurfingowców, druga jakby bardziej cicha, należąca do rybaków i miejscowych, no i trzecia - całkiem pusta, okolona palmowym zagajnikiem. Wybieramy oczywiście tą trzecią. Po walce z falami jemy świetną rybkę z pieca tandoori i hurraa!!! pijemy piwo w... kubkach. Tak, tak... Prohibicja w wydaniu keralskim. Piwa nie ma w karcie, ale o jego obecności świadczą na przykład serwetniki z logo King Fisher. Kelner przynosi butelkę zasłoniętą papierem, nalewa dyskretnie do kubków i stawia butelkę pod stołem. Ale jaja...
Na zdrowie!