Geoblog.pl    tamitu    Podróże    marki w turkey    Oludeniz - rejs
Zwiń mapę
2012
26
cze

Oludeniz - rejs

 
Turcja
Turcja, Fethiye
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2496 km
 
22, 23, 24, 25/06
No i jak ja mam pamiętać co się działo cztery dni temu? Cztery dni tu to czasem jak dwa tygodnie. Bywa, ze nie mogę sobie przypomnieć gdzie jadłam kolację dwa dni temu. Chyba starość... 22-ego pewnie musieliśmy wracać z Bodrum do Oludeniz. No tak... Po drodze robię Markowi zdjęcie na tle elektrowni, którą budował Jego Tata w Yataganie. Ach, i jeszcze dwie plaże. Pierwsza - Akyaka, tam gdzie zatoka Gokova wcina się w ląd. Niby wszystko pięknie, urocze domeczki z czerwoną dachówką, w tle pomarańczowe od słońca klify skał, przejrzysta rzeczułka wpada do morza, drewniany mostek nad rzeczką, rząd łódek i kutrów, plaża piaszczysta, fajnie, ładnie, tylko czemu tak płytko, mój biedny Mareczek już hen, hen daleko w morzu a woda wciąż sięga mu do kolan. Eeee tam... Do d... Druga plaża – Iztuzu, niedaleko Dalyanu. Żółwie caretta-caretta składają tu jaja, miejsca te otoczono siatkami z wizerunkiem żółwia i ostrzeżeniem. I znów strome masywy górskie w tle, malownicze, rozlewiska porośnięte trzcinami. Tylko czemu te fale i ten wiatr, no i beznadziejna fastfoodowa knajpka? Eeee tam...
Za to co zapamiętamy najpiękniej z tego dnia? Nad jeziorem między Dalyanem i Iztuzu urocza knajpka i jedna z najlepszych biesiad tego wyjazdu. Świeża rybka z jeziora, jagnięcinka, bajeczne przystawki, lekki wietrzyk od jeziora, woda przyjemnie szemrze, stolik na trawie, relaks...
Co my mamy z tymi plażami? I w ogóle to wieczne porównywanie miejsc z tym co już widzieliśmy, a zwłaszcza z Jej Najwyższą Eminencją, najpiękniejszą , najwspanialszą, nawiedzaną co rok, wyspą Kreta? Nie możemy się od tego uwolnić. Turcja nie jest prosta. Musimy wciąż szukać, próbować znaleźć coś dla siebie. Często łapiemy się na tym, że tak, owszem, pięknie, cudownie, ale zawsze jest jakieś ale...Plaża ma być kameralna, cicha zatoczka najlepiej, otoczaki, woda przejrzysta z ciekawymi formacjami skalnymi na których słońce kładzie drżące impulsy świetlne, w tle wąwóz bardzo chętnie, hippisowska tawerna bardzo proszę, a w niej „zukini tiganita”, a jeśli już miasteczko to z plątaniną uliczek, w których pod weneckimi balkonami historia plącze się między stolikami tawerenek, trochę dekadenckie, trochę romantyczne... Cóż... Bodrum to nie Retymnon, Iztuzu to nie Marmara, szukamy dalej... Na razie najmilej kąpie nam się w … Oludeniz, choć to zagłębie turystyczne, gdzie wieczorami laski w pełnym makijażu wychodzą na lans.

23/06
Jedna nocka w Oludeniz i dalej w drogę, tym razem na południe, w stronę Kas. I jak to zwykle bywa południe zachwyca nas zdecydowanie bardziej od północy.
Wąwóz Saklkent!!! Wow! Aż strrrach! Na widok automatycznych bramek prowadzących do wąwozu już czuję wewnętrzne zrzędzenie, znów prześladuje mnie natręctwo porównań, a kreteńska Sarakina, a Aradena, Kallikaratis, Imvros, czy choćby Samaria? Saklkent – ponoć drugi pod względem długości wąwóz za Samarią. Idziemy drewnianą kładką, przytwierdzoną do ściany wąwozu, zawieszoną nad wzburzoną szara wodą, niosącą gliniasty osad. Kładka kończy się szybko. Można teraz wejść w spieniony szary nurt i próbować brnąć dalej albo cyknąć kilka fotek i zawrócić. Dwa tygodnie temu sporo tu padało, dlatego poziom wody jest wysoki a nurt wartki. Szara kipiel nie wygląda zbyt bezpiecznie, ale przecież nie będziemy zawracać. Woda sięga do pasa, nie widać zdradliwych głazów pod nogami, bierzemy się za ręce żeby pokonać prąd. Idziemy na szeroko rozstawionych nogach, badając ostrożnie dno przed nami. Mijamy skalny załom i już wiemy, że to jeden z najpiękniejszych, najciekawszych wąwozów, jakie dane nam było odwiedzać. Ściany zbliżają się do siebie, woda szumi i burzy się na wystających z dna głazach, idziemy bardzo powoli, walcząc z silnym prądem i szukając bezpiecznego oparcia dla stóp, do wąwozu zaczyna zaglądać słońce barwiąc skały na pomarańczowo. Mętna kipiel w niektórych miejscach piętrzy się niebezpiecznie, więc sprytnie podłączamy się pod parę anglików przemierzających wąwóz pod opieką przewodnika. Dziewczyna martwi się bardzo o swoją lustrzankę, w sumie nie dziwne, nasza już jest utaplana błotem, a osłonkę na obiektyw porwał nurt. Pakuję naszą i jej lustrzanką do mojego plecaka i tak oto idziemy od tej pory razem, a co najważniejsze mamy przewodnika, który pomaga w najtrudniejszych momentach, wciąga na skały, z których spływa wartka kipiel. Idziemy przeszczęśliwi i cali umorusani gliną, która osadza się na głazach. Dochodzimy do wodospadu. Dalej już iść się nie da bez specjalistycznego sprzętu. Po raz pierwszy wąwóz w całości przemierzyła specjalna ekspedycja w 1993r. Ponoć 2 tygodnie temu ze względu na poziom wody nie dało się dojść nawet do wodospadu, a to w sumie przecież tylko 2 km. Super! Wracamy powoli i ostrożnie, łapiąc się czasem za ręce, dziewczyna wciąż nerwowo zerka, czy nie zamoczyłam plecaka, w którym dźwigam nasze lustrzanki. Ufff... Dochodzimy do kładki, tu do gliniastej wody wpada czysty, lodowaty strumień. Płuczemy w nim koszule i umorusane gliną gacie. Saklikent rules! Ca le szczęście zdecydowaliśmy się wejść w tą szarą wodę, większość turystów w klapkach albo adidaskach dochodzi tylko do końca kładki.
W przydrożnej knajpce jemy tureckie gozleme, czyli naleśniki przygotowywane na gorącej blasze. I jeszcze w upalnym słońcu zwiedzamy Ksantos – jedno z najważniejszych miast starożytnej Licji. O co chodzi z tą Licją? Co my o niej wiemy? Właściwie nic. Mieli swój język, swój alfabet, swoich bogów, których prawdopodobnie przejęli Grecy, swoją demokrację, o której pisał Monteskiusz i niestety swoich zdobywców, którzy położyli kres ich kulturze. Licję zdobywali kolejno Hetyci, Grecy, Persowie, Aleksander Wielki, Rzym i Biznacjum, Licję znamy więc tylko z zapisów pozostawionych przez jej zdobywców. I jeszcze Homer wspomina o mieszkańcach Licji, którzy przybyli nieść pomoc Troi. Tu w w Ksantos patrzymy na obelisk z kilkoma linijkami tekstu w języku licyjskim – to najdłuższy zachowany fragment w tym języku. Opowiada podobno o mistrzu zapasów. Niewiele... Czytamy, że mieszkańcy miasta, w obliczu zagrożenia ze strony Persów zdecydowali się podpalić miasto i ponieść w nim samobójczą, bohaterską śmierć. Ruiny Ksantos wyglądają więc tak jak jego historia: tu licyjski akropol, licyjski sarkofag, helleński mur, rzymski teatr, rzymski grobowiec i agora, bizantyjska bazylika... I nawet harpie wyrzeźbione na licyjskim sarkofagu są tylko kopią, oryginał wywieziono do Londynu i dziś można go obejrzeć w British Museum. Nieszczęsna, zapomniana Licja...
Po drodze do Kas odnajdujemy, hurrraaa, prawie idealną plażę – Kaputas. Południową trasę wytyczono na malowniczej półce skalnej nad klifami opadającymi do morza. W dole zauważamy zachęcający turkus morza i jasny, połyskujący w słońcu, niewielki pas plaży. Schodzimy w dół po schodkach. Woda ciepła i przejrzysta, plaża w drobnych kamyczkach, w tle wąwóz Kaputas. Pięknie. Kąpiemy się i jemy czereśnie. Oto jedna z piękniejszych plaż, jakie tu widzieliśmy... Tylko ta szosa oddzielająca plażę od wąwozu... Hmmm... No właśnie, zawsze jest jakieś ale... Za to miasteczko Kas, w którym zatrzymujemy się na nocleg! Przeurocze! Niskie, białe domki z drewnianymi balkonami, kryte dachówką, tu – hellenistyczny teatr, tu – licyjski grobowiec, tu – meczet, w dole port. Romantycznie i kameralnie, bez McDonaldów i sklepów z podróbkami tak jak w Bodrum, bez knajp serwujących żarcie dla anglików jak w Oludeniz, ot, trochę sklepów z dywanami, miejscowym rękodziełem, knajpki z nargillą, wyśmienita miejscowa kuchnia, świeża rybka i domowe przysmaki.

24/06
Oj, jakiż to był piękny dzień! Postanowiliśmy poświęcić zapomnianej Licji troszkę więcej naszej uwagi i zdecydowaliśmy się na wycieczkę do „Sunken Town” („Zatopione Miasto”). Nie, nie, oczywiście nie wybraliśmy łódki z muzyką walącą z głośników i przewodnikiem pokrzykującym przez mikrofon. Wybraliśmy kajak. Zatem, gdy już inni leniwie rozkładają się na ręcznikach na górnym pokładzie, my na przystani w wiosce Ucagiz, usianej licyjskimi grobowcami, uczymy się w pocie czoła balansować nasz dwuosobowy kajak. Do dziś pamiętam monotonną mantrę Marka: „prawa, lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, rechts, links, rechts, links...” Razem z niewielką grupką podobnych zapaleńców wiosłujemy dzielnie do przystani Tersane na wyspie Kekova. Prawa, lewa, prawa, lewa... Tersane to jedyne miejsce, gdzie można posnorklować w przejrzystych wodach nad rysującymi się na dnie fundamentami domostw. A kajak to jedyna możliwość aby popłynąć tuż nad ruinami licyjskich wykutych w skale domów, schodów i term. Pod wodą i wzdłuż linii brzegowej pozostał niewielki ślad licyjskiej obecności. Ot, prostokątne zarysy domów, jakieś schody schodzące do wody, podłoga tuż pod powierzchnią, tu może były drzwi, bo widać przerwę w ścianie, tu nad wodą w skale odbił się ślad dachu. Trzeba sporo wyobraźni, by wysnuć trochę historii z tych zatopionych przez morze kamieni. Ale niezwykle podoba nam się to miejsce, magiczne i tajemnicze, milczące i zagadkowe. Wiosłujemy powoli, prawa, lewa, prawa, lewa... Docieramy do urokliwej wioseczki Kale z ruinami starożytnej Simeny. Tu po lunchu Marek – ryba decyduje się popływać, ja – koziorożec wybieram wspinaczkę na wzgórze do ruin zamku joannitów. Niebo nagle przeszywają błyskawice, zaczyna padać, ale wciąż jest ciepło. Ruiny Simeny, ciche i malownicze, wprawiają mnie w zachwyt. Flanki średniowiecznego zamku pobudowano na dawnych umocnieniach rzymskich. Jest tu też niewielki, wykuty w skale teatr, ruiny bazyliki, a ze szczytu roztacza się widok na wioskę Kale, Ucagiz – naszą kajakową bazę startową, wyspę Kekova i zbocze usiane licyjskimi nagrobkami. Spaceruję z poznanym kajakowiczem z Francji wśród sarkofagów. Wielkie kamienne grobowce nakryte masywnymi pokrywami drzemią w cieniu starych drzew oliwnych. Patrząc ze wzgórza Simeny nawet trudno sobie wyobrazić, że rozciągająca się naprzeciwko wyspa Kekova kryje u swych wybrzeży zatopioną historię Licji. Prawa, lewa, prawa, lewa, wiosłujemy do Ucagizu, mijając na wpół zanurzone w morzu grobowce.
Piękny dzień puentujemy na genialnej kolacji w Kas. Okoń morski, winko, sałatka z krewetkami, marynowane wodorosty...

25/06
Czas wracać do Oludeniz. Po drodze jeszcze jedno spotkanie z Licją i jej zdobywcami – Patara – ważny port Licji, a jednocześnie miejsce narodzin i wyroczni Apollina. Dziś morze jest kilkaset metrów dalej, oddzielone od starożytnej Patary pasem wydm. Dzięki archeologom, pracującym w Patarze do dziś udało się odsłonić spod warstw piachu imponujący amfiteatr. Obok zachwyca odnowiony beleuterion – najlepiej zachowany budynek rady miejskiej Ligi Licyjskiej, ponoć jednego z najlepiej ukształtowanych systemów demokratycznych. I jeszcze na wpół zanurzona w wodzie główna aleja prowadząca od miejskiej bramy do amfiteatru, otoczona rzędem granitowych i marmurowych kolumn, zaopatrzona w podziemny system kanalizacyjny. Gdzieś na wzgórzu odnaleziono popiersie Apollina, stąd wniosek, że pewnie tu gdzieś była jego świątynia, choć właściwie wcale jej nie odnaleziono. A tu znów odsłonięto grube mury budynku i sporo kosztowności, więc pewnie mieszkał tu któryś z władców. Domniemania i domysły... Ksantos, Simene i Patara – historyczna mańka-wstańka: bizantyjska bazylika w obrębie rzymskich murów, helleńska brama obok rzymskiej agory, licyjski sarkofag obok rzymskiego amfiteatru. Nałożone na siebie warstwy historyczne, swoisty wehikuł czasu...Historia nieszczęsnej Licji ginie gdzieś pod kolejnymi warstwami rzeczywistości budowanej przez jej zdobywców.
Patara to jeszcze plaża, długi pas piasku, z wydmami w tle, kolejne miejsce, gdzie żółwie caretta-caretta składają swoje jaja. A my? Wygrzani popołudniowym słońcem, z amfiteatrem Patary jeszcze majaczącym w głowie, marzymy o kąpieli. I znów... Wychodzimy na piękny, biały pas piasku, leżaki i fastfood po lewej, dzika piaszczysta pustka po prawej, morze szumi, lekko wzburzone... I co? „Do dupy” - mówię, „Taki Bałtyk” - dopowiada Marek, „tylko dużo cieplejszy”, „no i ten widok na góry” Cóż... Znów, plaża piękna, ale... No dobra, krótka kąpiel i wio do Oludeniz, gdzie kąpiel dłuższa. Kładziemy się na rozgrzanych kamykach i nagle... Kika sekund, może 3, może 5, ziemia zatrzęsła się leciutko, jakby zakołysała się lekko w prawo i w lewo. Wstaliśmy, patrząc na siebie, zdezorientowani. Ale plaża trwa tak ja trwała, ludzie się kąpią, piją Fantę, poprawiają ręczniki... Dziwne uczucie, nagły kompletny brak oparcia...
Wieczorem jedziemy jeszcze raz do Kayakoy – wioski duchów, którą odwiedziliśmy pierwszego dnia. Szwendamy się bez celu wśród ruin greckich domów, kamienna ścieżka pnie się raz w górę, raz w dół, rozpoznajemy kolory ścian, błękitne i pomarańczowe, zbiorniki na deszczówkę, ozdobne kominki, mocowania stropów. Wszystko przemija...

26/06
O! To dziś! Mieliśmy dziś tzw dzień relaksu czyli „boat trip” po zatoczkach w okolicach Oludeniz. Zapowiadało się nieciekawie. Stateczek pełen amerykańskich i brytyjskich grubasów, morze lekko wzburzone po wczorajszym lekkim wstrząsie (5,2 stopni), łódka buja, amerykanie napchani hamburgerami na śniadanie zaczynają kolejno rzygać, po łódce rozprowadzane są torebki foliowe i tabletki na chorobę lokomocyjną. My jako jedyni przedstawiciele rasy słowiańskiej na łódce trzymamy się zadziwiająco dobrze. Ale już pierwszy przystanek na snorkling wprawia nas w dobry nastrój. Przejrzysta, spokojna woda w zatoczce, ławice kolorowych rybek, dwie kałamarnice, ciekawe formacje skalne... Potem akcja się zagęszcza. Cumujemy na lunch przy wyspie św. Mikołaja (tak, tego Mikołaja od prezentów pod choinkę). Tu snorklujemy nad fundamentami bizantyjskich domostw, po czym jako jedyni decydujemy się zwiedzić ruiny bizantyjskich kościółków na wzgórzu. Ruiny prezentują się niezwykle malowniczo wśród zieleni, na tle kryształowej wody. Robimy zdjęcia i nagle spostrzegamy, że w dole, nasza łódka z grubasami... odpływa. Zbiegamy na dół i całe szczęście, udaje nam się, skołować jakiegoś opasłego Turka na skuterze wodnym, żeby za 40 lira zawiózł nas do odpływającej łódki grubasów. Och, co za pościg! Ale jesteśmy uratowani. Pijemy raki, snorklujemy na kolejnych przystankach i znów pijemy raki i znów snorklujemy. Po tym dniu relaksu Marko zmęczony zapada w sen.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
jola
jola - 2012-06-27 11:46
razem z wami przezywalismy wasze przygody,dreszcz emocji extrema,niebanalna turystyka.a to jest wasz wypoczynek.relaks i odprezenie.a my rozentuzjazmowani myslac i rozmawiajac o was idziemy na spacer.rodzice
 
 
tamitu

Magda i Marek Tokarscy
zwiedzili 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 52 wpisy52 103 komentarze103 350 zdjęć350 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
16.06.2012 - 28.06.2012