Szalony dzień, czyli
Jak zobaczyć w Tajlandii (bez żadnych środków wspomagających):
- jelenie jedzące banany
- ryby rzucające się na kawałek arbuza
- kwiaty pożerające owady
- podskakujące krewetki
- własną żonę uczącą trzy Tajki tańca flamenco (oraz jak – wciąż bez żadnych wspomagaczy – samemu uczyć wspomniane Tajki polskiego krakowiaka….)
Tak, tak… to wszystko (i wiele więcej) wydarzyło się w ciągu jednego, pięknego dnia.
Ze względu na tajski długi weekend i ogromne zainteresowanie 1-dniowymi wycieczkami na pobliskie wysepki, zdecydowaliśmy się na spędzenie dnia z przemiłą właścicielką naszego hotelu – Pornchan (w skrócie Chan). To był fantastyczny wybór!
Okazało się, że Chan jest również właścicielką sporej hodowli krewetek, które eksportuje m.in. do UE i zaproponowała nam jej obejrzenie. Po drodze - widząc nasze żywe zainteresowanie fauną i florą Tajlandii - Chan wielokrotnie zatrzymywała samochód, żeby pokazać nam co bardziej oryginalne okazy. Obejrzeliśmy zatem m.in.:
- drzewa kauczukowe (na których codziennie w nocy robione są nowe nacięcia, tak aby kleisty, biały płyn mógł nieprzerwanie spływać do specjalnych, przymocowanych do drzew pojemników)
- drzewa nerkowca (to moje ulubione orzechy i zawsze byłem ciekawy jak dojrzewają
- rośliny dzbaneczniki pożerające owady
- drzewa tekowe ( z których produkuje się jedne z najdroższych i najbardziej trwałych mebli)
Po drodze okazało się również, że wspólną pasją Chan i Magdy jest gotowanie. Dziewczyny postanowiły zatem razem przygotować wspólnie dzisiejszy lunch! Tego się nie spodziewaliśmy – Magda będzie miała wreszcie swoją pierwszą tajską lekcję gotowania!
Po dotarciu na miejsce Chen postanowiła oprowadzić nas po swojej posiadłości.
Trudno nam było w to uwierzyć, ale okazało się, że na specjalnym wybiegu znajduje się kilkadziesiąt jeleni. Chen zerwała kilka bananów i zaczęliśmy je karmić (okazało się, że to ich przysmaki…). Cóż jelenie wcinające banany na farmie krewetek w Tajlandii… tego w ogóle się nie spodziewaliśmy. Po co Chen te jelenie? Chen znów załamuje się głos i opowiada o jeleniach spacerujących po wyspie PhraThong, zanim uderzyło w nią tsunami. Zawsze lubiła na nie patrzeć. Po katastrofie postanowiła je ocalić i znalazła dla nich cudowne miejsce na swojej farmie krewetek. Mają swojego opiekuna, nic im nie grozi, jedzą banany i spacerują po dużym wybiegu.
Potem Chen przedstawiła nas panu, którego imię brzmiało jak Pii, ale pewni nie jesteśmy. Pan Pii zabrał nas nad jeden z 40 stawów hodowlanych krewetek. Na farmie Chen hoduje czarne krewetki tygrysie oraz krewetki białe. Stawy są automatycznie ozonowane i oczyszczane. Pokarm też jest dozowany automatycznie. Pan Pii staje na cienkiej kładce i wybiera z wody duże okrągłe sito, na którym podskakują dorodne sztuki. Łapiemy je i wkładamy do woreczka. Po ok. 100 dniach dorastania w stawie są na tyle duże, że mogą trafić do naszej zupki Tom Yum.
Następnie udaliśmy się do ogrodu, gdzie pomagaliśmy Chen zebrać świeże warzywa na lunch – były to głównie liście, łodygi i korzenie, których nazw niestety nie udało nam się rozpoznać (a Chen nie znała ich nazw po angielsku). Wśród krzewów pieprzowych, drzewek mango odnajdujemy liście kafiru i trawę cytrynową. Gotujemy z Chen, obieramy krewetki, kroimy galangal, czosnek, grzyby, pomidorki. Jeszcze do tego smażymy zielone liście z makaronem ryżowym i jajkiem i właściwie już… Ryż dziki i ryż biały. Stół zastawiony. Jemy i gadamy. Jest wesoło i gorąco. Pysznie! Jeszcze tylko otwarty przez Chen kokos i już można jechać dalej.
Zaledwie po kilkunastu minutach jazdy jesteśmy przed wejściem do Parku Narodowego Namtok Tamnang. Już przy samym parkingu znajduje się potok w którym aż kotłuje się od ryb. Wszystkie czekają na rozrzucany przez turystów pokarm, którym są najczęściej kawałki … arbuza. Chen zakupiła wcześniej siatkę z pokrojonym owocem, który rzucamy do wody. Karmienie ryb to niby nic specjalnego, ale w tutaj były ich dosłownie tysiące! W pogoni za kawałkiem arbuza przeskakiwały nad sobą, kotłowały się wyskakując prawie na brzeg…
Po krótkim spacerze przez dżunglę docieramy do przepięknego wodospadu spływającego kaskadą z wysokości 63 metrów. Mamy szczęście – przy wodospadzie jesteśmy sami. Zrzucamy ubrania i wskakujemy do rozlewiska u podnóża wodospadu. Okazuje się, że pływa w nim sporo…karpi. Jest fantastycznie, orzeźwiająco, beztrosko. Chen widząc naszą dziecięcą wręcz radochę, zapewnia, że możemy tu zostać tak długo jak będziemy chcieli.
W drodze powrotnej do hotelu, Chen kupuje arbuzy na przydrożnym straganie. Akurat jest na nie sezon – Chen płaci za 8 szt. Jedyne 200 bahtów, czyli 20 zł…
To jednak jeszcze nie koniec atrakcji na dzisiaj. Chen i Magda wyraźnie się polubiły. Okazuje się, że obie uwielbiają tańczyć… Nie pozostaje zatem nic innego jak umówić się na wieczorną prezentację własnych umiejętności.
Po kolacji schodzimy nad staw przy naszym hotelu, gdzie czeka już Chen z dwoma młodymi Tajkami o pięknych imionach, które brzmiały jak „Eee” i „Mee”. Gra muzyka puszczana z iphone’a. Rozpoczyna się „konkurs”. Najpierw strona tajska prezentuje rumbe i cha che. Później – do muzyki z naszego laptopa – Magda tańczy (na bosaka po betonie) ogniste flamenco. Wszyscy są pod ogromnym wrażeniem (pomimo braku stepu). Tajki chcąc wyrazić swe uznanie zaczęły wołać Magdy imię, ale ze względu na problemy z wymową zmieniły je na „Makita”… Jakoś mi to nawet zaczęło przypominać hiszpańskie fiesty….
Póżniej następuje taneczny żywioł… Dość niezdarne próby odtworzenia naszych kroków salsowych przechodzą w naukę tańca tajskiego. A ta z kolei przeradza się w uczenie Tajek polskiego krakowiaka…. Nawet się nie obejrzałem, jak zacząłem wywijać z Chen w takt intonowanego przez Magdę „Krakowiaczek jeden, miał koników siedem…”
Okazało się, że język tańca to język uniwersalny. Pozwala nie tylko się rozumieć, ale niesamowicie integrować. Na koniec było dużo śmiechu, radości i wzajemne „akceptowanie się” na facebooku.
Mamy zatem nowe tajskie znajomości.
No i w ten sposób Magda została w Tajlandii Makitą. Ole!