Podróżować, podróżować jest bosko. Te wszystkie przygotowania, te checklisty, góry niezbędnych rzeczy, lekarstwa , mazidła na komary i na słońce i jeszcze zdjęcia do wizy, pakowanie plecaków, tak żeby potem wiedzieć co gdzie, łatwo znaleźć, i to i tamto… A potem wieloodcinkowa podróż, nierównomierne zbliżanie się do celu, szwendanie bezcelowe po lotniskach, na pobieżnych międzylądowaniach, czas, który już nie płynie równomiernie, tylko skacze, do przodu o 2, potem nagle o 6 godzin. W suchym lotniskowym powietrzu elektryzują się włosy, zmysły wyczuwają nowe zapachy, na międzylądowaniu w Doha w Quatarze sklepy pachną daktylami i baklawą, zimne i ciemne korytarze straszą swoją sterylnością i nikt nie rozumie po co w głównym hollu siedzi olbrzymi żółty miś z czarną lampą na głowie. W ogóle co to jest ten Quatar, skąd on się wziął? Łacha piachu, 2 mln mieszkańców i bogactwo zbudowane na ropie i gazie. Korzystając z lotniskowego wi-fi doczytuję w necie informacje, że panuje tu szariat, że w ykorzystuje się pracowników, że ludzie giną przy budowie obiektów na otwarcie piłkarskich mistrzostw świata w 2022. A w samolotowej gazetce, i owszem jego wysokość szejk taki, jego ekscelencja szejk owaki… Krótkie informacje, zebrane po drodze…