28/06
Góra nazywa się Babadag i ma 1976 mnpm. Stoimy pod szczytem góry, pełni strachu i obaw. Roztacza się stąd imponujący widok na lagunę Oludeniz, turkusowe zatoczki i wyspę sw Mikołaja, siodło górskie za którym leży Kayakoy i daleko zabudowania Fethiye. W sumie ten widok mógłby nam przecież wystarczyć. Ale nie... Zakładam na siebie twarzowy worek, uprząż z siodełkiem i pomagam rozwinąć kolorowe, długie skrzydło z lekkiego materiału. Wyluzowany kapitan z czarnym afro na głowie, w gustownym okularkach przeciwsłonecznych w złotej oprawce pali papierosa za papierosem i wypowiada proste prawdy, które w obecnej chwili, tu na szczycie Babadag stają się jedyną religią: „When I say run – you run, then sit down and relax”. Stoimy razem gotowi do startu, skrzydło wypełnia się wznoszącym powietrzem, lekko ciągnie w tył, biegniemy kilka sekund i już. Lecę! Przyjemny wiatr chłodzi twarz, powoli opuszcza mnie napięcie, wygodnie opieram plecy w uprzęży i czuję się szczęśliwa. Jesteśmy bardzo wysoko, około 2000 m npm, ponoć dziś są bardzo sprzyjające wiatry. W dole piniowe lasy porastające Babadag, po lewej stronie rozpoznaję wejście do zatoki Butterfly Valley, pod nogami złota plaża Oludeniz, i jej wody turkusowe przy brzegu, błękitne w głębi, słynny wąski pas lądu oddzielający zieloną lagunę od morza, wysepki i zatoczki, przy których cumują statki podczas jednodniowej wycieczki. Lecę! Gdzieś wśród tych kolorowych motyli szybujących po niebie jest też i Marek. Jestem pewna, że mimo nerwów i obaw, On też musi się tu czuć szczęśliwy. Kapitan pyta czy mam ochotę na trochę akrobacji. W sumie to nie wiem, czy mam ochotę, ale co tam, idźmy na całość. Po chwili kapitan wprawia lotnię w korkociąg, tak jakby jedna strona lotni pozostawał w miejscu a druga zataczała koła. Bogu dzięki, specjalnie nie jedliśmy dziś śniadania, poza kawałkiem arbuza i herbatką. Laguna pode mną kręci się w kółko. Jesteśmy coraz niżej. Pod nami dostrzegam nasz hotel. Podchodzimy do lądowania na plaży. „When I say stand up – you stand up”. I już. Z powrotem na ziemi. Jeszcze pełna emocji ściągam kombinezon i witam na ziemi przeszczęśliwego Marka, który ląduje chwilę po mnie.
Kapitan składa lotnię do olbrzymiej torby i odpala kolejnego papierosa przed kolejnym skokiem, w ciągu dnia robi 6-7 lotów, w ciągu sezonu 600. Lata już 15 lat. Co za robota! Z dołu wszystko wygląda tak prosto i tak lekko. Powoli opada adrenalina, organizm dopomina się o swoje, jesteśmy głodni. Idziemy na jagnięcy kebab, po czym już w hotelu … zapadamy w głęboki sen. Skąd to zmęczenie? Przecież my tylko siedzieliśmy i relaksowaliśmy się.