27 i 28 grudnia
Siedzimy w chatce z drewna i kamienia, w cudownej zieloności dokoła, w dżungli niedaleko Kuraburi.
Padał tropikalny deszcz, aż przestały dzwonić i jazgotać przeróżne tutejsze insekty -dziwolągi.
Czas odpocząć, przespać wreszcie porządnie chociaż jedną noc.
Ostatnio przerabialiśmy tzw dni techniczne – nieodzowny element podróży. Krótkiej podróży, w której trzeba szybko i nagle pokonywać setki kilometrów. Gdyby tak mieć więcej czasu… Ale my go nie mamy, więc musimy czasem z mapy o dużym stopniu szczegółowości, gdzie widać nazwy wiosek i małych wysp przenieść się na poziom mapy z konturami państw, gdzie zaznaczono stolicę i kilka większych miast, i później znów zakotwiczyć w małej wiosce, w chatce z drewna i kamienia, w cudownej zieloności. Gdyby tak mieć więcej czasu…
Jak wyglądały nasze dwa dni techniczne? Mniej więcej tak…
Pakowanie plecaków, czekanie na łódkę z Si Pan Don w Laosie do wioski Ban Nakasang, zakładanie i zdejmowanie plecaków, i znów czekanie na busa z Ban Nakasang do Pakse, kurz i upał, próby złapania snu w zapchanym busie, podskakującym na wybojach, zakładanie i zdejmowanie plecaków, tuk tuk do hotelu w Pakse, kurz i upał. I chwila odpoczynku.
Bo następnego dnia znów zakładanie plecaków, tuk tuk nas lotnisko, czekowanie, wypełnianie kolejnych "departure immigration form" na wyjazd z Laosu, czekanie na samolot, międzylądowanie w Savannakhat, czekanie w strefie tranzytowej, wypełnianie "arrival immigration form" na wjazd do Tajlandii, lądowanie w Bangkoku, przechodzenie przez kolejne immigration desk, czekanie na plecaki, na zmianę klimatyzowane powietrze lotnisk i gorące, wilgotne powietrze Bangkoku, negocjowanie stawki za taksi na autobusowy dworzec południowy w Bangkoku, czekanie na autobus do Kuraburi i wreszcie całonocna jazda z wizerunkiem króla Tajlandii tuż przed oczami i niedajBoże wyciągnąć się mocniej w fotelu, bo jak to tak stopami w stronę jej wysokości, nie wolno, kierowca bardzo wyczulony.
O 5.30 nad ranem, po ciemku wysiedliśmy z busa, żeby się zorientować, że do naszych chatek w dżungli jest jeszcze 15 km, więc znów kolejna podwózka, negocjacje ceny i wreszcie …. cel osiągnięty, można zdjąć plecaki, wziąć prysznic, pójść na śniadanie, dospać kilka godzin. Obudzić się wśród odgłosów dżungli i zauważyć, że czas znów zwolnił, a na mapie znów widać wioski i małe wysepki… Uwielbiam to. Uwielbiam poznawać nowe miejsce, wchodzić w zastaną tu zieloność.
Chcieliśmy popłynąć na wyspy, ale okazuje się, że Tajowie mają długi weekend i wszystko jest fully booked. Ale urocza obsługa naszych chatek proponuje nam miejscową plażę i lokalny bazar.
I tak też poznajemy przemiłą kobietę o imieniu Chen, która wiezie nas na plażę.
Ledwo mówi po angielsku, ale rozmawiamy. Mówi, że pracuje w hotelu, śmieje się, że robi tam wszystko, od pomocy w kuchni, poprzez sprzątanie, wożenie turystów po kupowanie produktów na targu. Żartuje, że jej córka – recepcjonistka jest jej szefem. Chen pracuje od 6 do 22, ale bardzo lubi to co robi.
Pytamy się o hotel, kto jest właścicielem: Taj czy obcokrajowiec.
I wtedy okazuje się, że to właśnie Chen jest właścicielem. Wow! Zaskoczenie!
Chen ma dwie córki, jedna studiuje w Bostonie, druga po studiach w Szkocji wróciła do Tajlandii i pracuje w hotelu.
Od słowa do słowa, okazuje się, ze rodzina Chen miała też bungalowy na wyspie Phra Thong, ale wszystko zostało całkowicie zniszczone podczas kataklizmu tsunami 26 grudnia 2004, Chen szczęśliwie 25 grudnia wieczorem wyjechała do Bangkoku, załatwiać sprawy biznesowe. Głos jej się załamuje. Zginęło wtedy 7 jej gości i 6 członków personelu.
Dojeżdżamy na plażę. Chen ma dla nas kubełek lodu i matę do leżenia. Ma po nas przyjechać za 2 godziny.
To nieturystyczna plaża, bez barów i sklepików. Nie ma tu nikogo poza grupką muzułmańskiej młodzieży z pobliskiej wioski. Chłopcy po naszej lewej stronie bawią się z falami, my po środku, a po naszej prawej stronie dziewczęta w czarnych chustach rozsiadły się wśród drzew, gadają i robią sobie foty smartfonami.
Zanurzamy się w morzu, tym samym które 10 lat temu doprowadziło do tragedii tysiące miejscowych i turystów. W samej Tajlandii zginęło wtedy ok 7 tys osób. Trudno sobie wyobrazić ogrom tej tragedii.
Zrywa się tropikalny deszcz, co w przedziwny sposób dodaje temu miejscu piękna. Kontury miękną, znika oczywiste jasne słoneczne światło. Podziwiam ten rajski zakątek tym razem malowany w barwach szarości, i bieli.
Marek wciąż w wodzie, chłopcy machają do mnie rękami i popisują się. Robię zdjęcia.
Żywioł…